26 lutego 2014

Agata Bieleń | Fine line

Agata Bieleń kojarzy się z oszczędnością i surowością form. Skreśla przymiotniki - jej biżuterię wyjątkowo trudno opisać, bo ona... po prostu jest. W tych bardziej i mniej skomplikowanych połączeniach linii prostej znajduje się coś przyciągającego wzrok, co jednocześnie nie pozwala na zbyt wiele słów. Ale najnowsza kolekcja, Fine line zaskakuje kobiecością i delikatnością.
Mimo całej tej surowości, geometryczności i prostoty, znalazło się miejsce na (ciepłe) emocje. Fine line to powrót do inspiracji, które towarzyszyły Agacie na początku jej kariery (nie boję użyć się tego słowa - patrząc na to, jak rozwija się jej marka, to naprawdę odpowiednie określenie). Pamiętam jeden ze swoich pierwszych wpisów (co ciekawe, była to również jedna z pierwszych publikacji Agaty) - projektantka opowiadała wtedy o fanatyzmie liniowym, zainteresowaniu stalowym drutem, który poddaje się jej pomysłom i umiejętnościom. W Fine line wszystko to, co 3 lata temu (!) mówiła Agata, wraca w nieco dojrzalszej wersji. Odnoszę wrażenie, że dostrzegam wymianę myśli między Agatą a inną poznańską projektantką biżuterii - Anią Ławską. Chociaż od zawsze wykorzystują podobne surowce, wydaje mi się, że tym razem poszły o krok dalej. W kobiecej biżuterii Ani pojawiła się surowość, za to Agata stworzyła coś wyjątkowo kruchego i delikatnego. A może to tylko przypadek, w którym dopatruję się reguły. Za to jestem pewna, że najnowsza kolekcja Agaty odzwierciedla słowa, które projektantka zamieściła w notce prasowej - "dobrze zaprojektowany produkt znika, bo staje się częścią nas".
Zdjęcia z sesji - Karolina Miądowicz, fanpage i strona Agaty Bieleń.

20 lutego 2014

Zofia Chylak | ślub

Od ślubu dzielą mnie jeszcze przynajmniej dwa pierścionki, ale jako stereotypowa kobieta, nie mogłabym odmówić sobie marzenia o bajkowej scenerii, bukiecie piwonii, pięknym welonie i idealnej sukni ślubnej. Gdybym nie znała Natalii Siebuły (moja miłość do jej marki jest chyba tematem przewodnim tego bloga), to z pewnością zdecydowałabym się na projekt Zofii Chylak - powiedzieć o nich, że są idealne, to chyba trochę zbyt mało.
Zgadzam się z tym, że oprawa ślubu jest istotna, a bajkowa ceremonia rodem z Disney'owskich filmów przyprawia mnie o łzy wzruszenia, ale nie ukrywajmy - najważniejsi w tym dniu są ludzie. Nie każdemu odpowiada przytłaczająca tiulowo-balonowo-cekinowa aura pachnąca lakierem do włosów i utrwalaczem do makijażu. Rzeczy, które proponuje Zofia Chylak są bardzo proste i zdecydowanie bardziej skromne od większości propozycji z salonu sukien ślubnych. Ale jest w nich coś, co sprawia, że wzdycham do monitora. Są piękne. Tak po prostu. Bez krzyków, bez bycia "trendy", bez "must-have'ów". To panna młoda jest najważniejsza, a sukienka ma nie tylko podkreślać jej urodę, ale również spełniać potrzeby. Żadnych osuwających się gorsetów, odciskających się ramiączek, obcisłych fasonów uniemożliwiających poruszanie. Im dłużej przyglądam się tym projektom, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Natalia ma konkurencję. I to całkiem poważną!
 
Wszystkie zdjęcia: Turczyńska; strona i fanpage Zofii Chylak.

18 lutego 2014

Ponad pokoleniami

W pracowni witają nas stare maszyny, które od pierwszego spojrzenia zachwycają swoją dostojnością. Gdzieś leżą kawałki skór, mnogością kolorów zachwycają równo ułożone szpulki nici. Na biurku piętrzy się stos kartek, na specjalnej tablicy przypięto zdjęcia ostatnich projektów. Rzemieślników i projektantów więcej łączy niż dzieli – w ich pracowniach, gdzieś pomiędzy terkoczącymi maszynami, a gotowymi produktami jest to, co w ich pracy okazuje się najważniejsze. Za projektami kryje się pewna historia.


Na minionym, grudniowym HUSH Warsaw swoją premierę miał projekt, w którym miałam przyjemność uczestniczyć. Magazyn Hush Magazine doczekał się debiutu na papierze. Miło przeczytać swoje słowa w takim wydaniu! Powyższy fragment tekstu pochodzi właśnie z tego numeru, a całość przeczytacie w elektronicznej wersji na Issuu, do której z wielką przyjemnością wszystkich odsyłam. Wydanie papierowe znajdziecie w Warszawie (państwomiasto). Kilka słów na temat numeru znalazło się na blogu przezdolnej Toli, która jest autorką wszystkich zdjęć do tekstu. Dziękuję za piękne kadry!






Zdjęcia: Tolala.pl

12 lutego 2014

LOV3

Jeśli jest ktoś, kto broni honoru "młodych polskich projektantów", to są to właśnie... Młodzi Polscy Projektanci. Paradoksalnie z nadużywanych i trochę wyświechtanych słów stworzyli świetną markę. Ale samodzielnie też radzą sobie całkiem nieźle, bo każdy, kto chociaż trochę interesuje się krajową modą, powinien znać nazwiska takie jak Domi Grzybek, Kas Kryst czy Jakub Pieczarkowski. Gdyby szukać dla projektantów zrzeszonych pod szyldem MPP wspólnego mianownika, to oprócz tego, że są (użyję kolejnego banału) piekielnie zdolni i wyjątkowo kreatywni, to z pewnością przekładają "robić" nad "mówić" (co zdarza się niezwykle rzadko). I między innymi dlatego do swojego grona przyciągają nowe marki - jako siedemnasty projektant, do MPP dołączyło RAW, o którym pisałam w ubiegłym tygodniu.

Walentynki ociekają lukrem, ale szczerze mówiąc - czy naprawdę mogłoby mi przeszkadzać pozytywne święto w kalendarzu? Szczególnie, jeśli jest pretekstem do okazania miłości... polskiej modzie. 13 i 14 lutego w MPP świętujemy Walentynki - do wyprzedaży projektantów patroni dorzucają swoje dziesięć, ale nie groszy, a procent - na hasło "efekty uboczne" otrzymacie dodatkowe 10% zniżki. Zapewniam, że zakupy w MPP na pewno będą udane. Bo jak tu się oprzeć koronkowym cudom Rilke albo szaleństwom IMA MAD?

13-14 lutego
(Bracka 23 lok. 52, Warszawa)
Tutaj więcej informacji

7 lutego 2014

Manitic

Kiedy pisałam jeden z tekstów podczas ubiegłorocznego AFF, miałam przyjemność rozmawiać z Marite i Rolandem z łotewskiego duetu Mareunrol's. Prowadzący ubiegłoroczne warsztaty projektowania mieli sporo spostrzeżeń dotyczących polskich projektantów i krajowego rynku mody. Główny zarzut? Mało kto myśli u nas w perspektywie... światowej. Dlatego podziwiam markę, która to "światowe myślenie" zaczęła od Anglii, a konkretniej jednej ze "stolic mody". I radzi sobie coraz lepiej, bo jak mówi Martyna Lipińska, założycielka Manitic, Londyn to naprawdę inspirujące miasto.
Nie da się ukryć, że marka naprawdę się rozwinęła i każda kolekcja to krok (a w niektórych przypadkach nawet sus) do przodu. Projekty powstają w Polsce, wyłącznie z europejskich materiałów, dzięki czemu ich jakość jest pod ciągłą kontrolą. W końcu właśnie tego poszukują klienci. Wracając do samych kolekcji - droga, jaką pokonała projektantka, naprawdę robi wrażenie. Od nieskomplikowanych ubrań (chciałoby się nawet napisać "ubranek"), do stworzenia własnego wzoru, powtarzającego się na większości sylwetek. Właśnie wzór czuwa nad tym, by wszystko co powstało do tej pory, było spójne. Na mijającą już zimę pojawił się w połączeniu ze zgniłą zielenią (jestem pod wrażeniem, jak można wykorzystać ten trudny kolor) i pięknym, nasyconym różu, teraz wraca w kilku odcieniach niebieskiego i klasycznej bieli z czernią. A jako dodatkowy "smaczek" - powstało również kilka egzemplarzy rewelacyjnych torebek (z bonusem dla podglądaczy). Gratka dla tych, którzy zmęczeni są wielkimi worami, "hobo" i innymi przepastnymi torbiszczami, które nie mają sztywnej konstrukcji. Ten model w kilka sekund podbił moje serce, ale nawet najprostsza wersja ma w sobie właśnie to, czego szukamy w rzeczach od projektantów - oryginalność połączoną z jakością.
Wszystkie zdjęcia -Maciej Bernas, modelka - Sandra/Model+, makijaż - Aga Wilk/Boom Team, włosy - Iwona Gorzelak/Bagatela10, stylizacja - Paula Dudziak/Boom Team, asystent - Arkadiusz Szczudło; strona i fanpage Manitic.

3 lutego 2014

RAW

W doborze marek, które chciałabym tutaj prezentować, jestem coraz bardziej selektywna. Im więcej polskich lookbooków widziałam, tym trudniej znaleźć mi coś, co wyróżnia się na tle poprzedników. Spójna estetyka i przemyślane działania niestety nadal należą do wyjątków. To chyba jeden z głównych powodów, dla których na bloga wracają "sprawdzone" nazwiska - Domi Grzybek, Natalia Siebuła, Ania Ławska. Mam nadzieję, że nie pomylę się, dopisując do listy kolejną markę - RAW.
 
RAW urzekło mnie kilkoma elementami. Po pierwsze - świetnie przygotowanym lookbookiem, za który odpowiada Marta Sinior. Tak podane ubrania po prostu przyjemnie się ogląda. Oczywiście i tak najważniejszy jest sam produkt. Ale ten, przynajmniej na zdjęciach, wygląda naprawdę zachęcająco. Niby zwyczajnie - ot, prosta koszulka, bluza. Ale na szczęście jest też coś więcej. Przyciąga kolor - granat (z nieznanych mi przyczyn trochę zapomniany) i bardzo miły odcień szarości, kojarzący się trochę z niebieskawym futrem Myszona. W ubraniach można dostrzec geometryczne rozwiązania, do których idealnym wyborem okazała się biżuteria Unikke Design. Linie proste zdominowały mini-kolekcję, raz surowo odcinając dwa rodzaje materiału, innym razem tworząc warstwową konstrukcję. Wszystko w wersji limitowanej. Żałuję, że chociaż na ubraniach linii jest sporo, produktowo powstała tylko jedna - "na górę". O spodniach RAW na razie możemy tylko pomarzyć, ale kto wie - może jeszcze się pojawią? Ostatnią rzeczą, która ujęła mnie w RAW, jest absolutna szczerość (i skromność) autorki. Bez owijania w bawełnę tłumaczy, że projektuje góry dlatego, że w tej chwili właśnie ten element garderoby najbardziej czuje. A na pytanie, kto za marką stoi, odpowiada (mam wrażenie, że trochę ze zdziwieniem) - "Za marką stoję ja".
Wszystkie zdjęcia - Marta Sinior, makijaż - Marta Sinior, modelka - Alexandra/Vox, scenografia - RAW, biżuteria - Unikke Design; fanpage i strona projektu.